Na niebieskie łąki


29 kwietnia 2012 r. uczestniczyliśmy w smutnej uroczystości, pogrzebie porucznika Wincentego Łupińskiego. Kilka lat wcześniej udało mi się z Nim porozmawiać i spisać Jego wspomnienia. Były publikowane w Gazecie Łapskiej. Oto niektóre fragmenty:

Ułani, ułani, malowane dzieci…

Powołanie do wojska dostał Wincenty Łupiński na czwartego listopada 1936 roku. Pojechał ze swojej rodzinnej Łupianki do Suwałk. Tam stacjonował 2 Pułk Ułanów Grochowskich im. gen. Józefa Dwernickiego. Wyfasował mundur, dostał konia i rozpoczął zwykłe jak mówi szkolenie wojskowe.

– Najtrudniejsza była nauka jazdy konnej, sztuką też było władanie szablą czy lancą – opowiada Wincenty Łupiński. – Jazda konna dla mnie chłopaka ze wsi nie była czymś nadzwyczajnym. Kto miał konie umiał się już coś tam z nimi obchodzić, ale konie wojskowe były inne, specjalnie szkolone. Umiały chodzić równo w szarży i skakać przez przeszkody. Ja najwięcej jeździłem na gniadym wałachu. Nazywał się Antek. Potem dostałem też drugiego konia. Co jakiś czas odbywały się większe wojskowe manewry i ćwiczenia. Mogły nawet trwać jakieś dwa, trzy tygodnie. Jedne z takich co najlepiej pamiętam to były pod koniec pierwszego roku służby. Zawieźli nas pociągiem do Nowowilejki, tam wojsko się wyładowało i na koniach aż do Podbrodzia. Dziś to już za granicą. Tam mieliśmy ostre strzelanie. Pamiętam też wielkie forsowanie Niemna, które było gdzieś pod Grodnem. Szeroka rzeka, miała wartki nurt, a my na koniach przeprawialiśmy się na drugi brzeg i potem na brzegu wojsko do nas strzela a my na koń i szarżą. Potem rozbieraliśmy się, kręcili z wody mundury i suszyli. W tym czasie konie na popas, a później znów komenda: „konie siodłać” i wyruszaliśmy do koszar. Już w roku 1938 mówiło się o wojnie, pojechaliśmy na manewry nad rzekę Swisłocz. My na koniach w bród, a nad nami latał samolot. Było jak na wojnie, z szarżą na piechotę. Oni w okapach, a my po komendzie: „szable w dłoń!” na nich i co tylko konie mogły wyskoczyć jechaliśmy i pozorowaliśmy walkę. Po ćwiczeniach, po krótkim odpoczynku zawsze były pokazy dla ludzi z okolicy. Oficerowie skakali wysokie przeszkody, my niższe. Dostałem awans na starszego ułana i już w drugim roku ćwiczyłem nowy rocznik. Zostawił mnie w szwadronie rotmistrz Olędzki, pochodził od nas z Podlasia, z Olędzkich. W czasie służby wojskowej też były urlopy, przyjeżdżałem do domu na siedem dni. A po dwóch latach wróciłem. 14 września 1938 roku zwolnili nas już do cywila. ale jakoś zaczynało być coraz niebezpieczniej i coraz częściej mówiło się o wojnie. Przeszła zima. Miałem się żenić, bo sobie upatrzyłem dziewczynę, ona też była temu przychylna, ale to wojna nie ślub był blisko.

Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani…

– 25 sierpnia 1939 roku byłem już w koszarach w Białymstoku, trafiłem do 10 Pułku Ułanów Litewskich – wspomina Wincenty Łupiński. – jako rezerwista dostałem konia z „mobilizacji”, chłopskiego wałacha, nawet nie pamiętam jego imienia. Zaraz wyruszyliśmy na stanowiska. Opuściliśmy koszary i maszerowaliśmy szosą w kierunku Warszawy. Przejeżdżaliśmy tuż koło mojego domu, to jak było tam nie zajrzeć i się nie pożegnać. Zatrzymałem konia i udawałem, że poprawiam popręg. Wszyscy pojechali, a ja do domu. Gdybym był zameldował dowódcy, że ja tu na chwilę to bym mógł dłużej pobyć i nie miałbym późniejszych kłopotów z odszukaniem oddziału. Ale cóż, wtedy wydawało mi się, że ja jestem taki cwany i sam to załatwię. Pobyłem tylko chwilę, pożegnałem się, wsiadłem na konia i jadę. A tu żandarmeria. Zatrzymali, ale zrozumieli młodego i puścili. Noc już się zrobiła, jadę, latarką świecę i po końskich śladach szukam swoich. Gdybym wtedy meldował, to wiedziałbym gdzie zatrzymają się na nocleg. Moi skręcili tu gdzie dziś CPN, przy szosie pojechali na Waniewo na kwatery. Mieli je w Kobylinie Pogożałkach. A ja z tą latarką, dziesiątki śladów kopyt. Dojechałem do Wodźk, potem doprowadziły mnie do Jabłonowa. Tu słyszę szmer, jedzie wojsko. Popędziłem konia i melduję swoje przybycie. A porucznik pyta z którego szwadronu, mówię, że pierwszy, a on, że jestem w trzecim. Galopem pojechaliśmy do dowódcy szwadronu. Ten nakryty płaszczem – bo stan wojenny – wyjął mapę i podał mi gdzie kwateruje mój szwadron. Pojechałem w kierunku na Ruś, wydostałem się na szosę i o świcie dotarłem do swoich. Zaczął się już ruch w szwadronie, dołączyłem do krzątającego się wojska i nawet nie zauważyli że mnie nie było. Tylko koń był spocony. Postaliśmy tam dobę. Potem była msza, przyjechał ksiądz i rabin i odbyła się przysięga, takie właściwie odnowienie przysięgi.

Wyruszyliśmy dalej. Minęliśmy Łomżę i szliśmy na Kolno. Rano wybuchła wojna. Byliśmy tuż przy granicy, w Prusach Wschodnich. Wpadliśmy do jakiejś wioski niemieckiej, w wiatraku był karabin maszynowy i nie pozwalał nam na zajęcie miejscowości. Chcieliśmy okrążyć go lasem, ale nie dawało rady. To na koń i galopem. Wojskowe konie szły szybko, a ja swego musiałem ostro popędzać. Kule tylko gwizdały. Usłyszałem jakiś grzechot po hełmie, ale pędziłem dalej. Zajęliśmy wieś, potem drugą. Było niedaleko Białej Piskiej, biliśmy Niemców u nich. Potem, kiedy już zatrzymaliśmy się w lesie kolega mówi: „ty, patrz, masz hełm przestrzelony”. Patrzę i widzę, że przy samym orzełku dziura. Była sobota kiedy przyszedł rozkaz, by wycofać się za swoją granicę. Cofnęliśmy się.

Jak to na wojence ładnie, kiedy ułan z konia spadnie…

– Był już chyba siódmy września, porucznik wysłał mnie z rozkazem – snuje swoje wspomnienia ułan z Łupianki. – Oddałem rozkaz, czekałem z dwoma kolegami na zbieranie patroli. Zapadał zmrok, nagle patrzymy do wsi zbliżają się Niemcy. Najpierw motor, kolega już chciał rzucać granat, ale dojrzałem w porę, że zbliża się czołg. Schowaliśmy się, konie osiodłane czekały w stajni. Motor odjechał, a czołg zatrzymał się i wziął na cel drogę. Wtedy my szybko po konie, dociągnęliśmy popręgi, otworzyli wrota i od razu galopem do swoich. Koledzy na wojskowych koniach w cwał, a mój ten chłopski, wolny zostawał z tyłu, trafiły go kule. Niemcy dojrzeli nas z czołgu i strzelali z karabinu maszynowego. Zeskoczyłem z padającego konia i uciekłem. Spotkałem kolegę i na piechotę szukaliśmy naszych. Noc przespaliśmy w jakiejś stodole. Następnego dnia doszliśmy do wsi. Dostaliśmy tam jedzenie, chleb i mleko. Natknęliśmy się na wozy taborowe. Ledwie doszliśmy, a tu znów słychać brr, brr… Niemcy strzelają. Musieliśmy iść lasem i tak trafiliśmy do Szumowa. Było tu nasze wojsko. Zameldowaliśmy przybycie, był tu kapral z 10 Pułku i razem mieliśmy iść do swoich. Chwilę usiedliśmy pod ścianą jakiegoś domu. Jaszcze artyleryjskie pojechały na stanowiska, kiedy uderzyły na nas eskadry samolotów. Szły od zachodu, było ich osiemnaście. Chaos, krzyki, tabory, wojsko, wszystko zmieszane. Wszystko stanęło w ogniu, wojsko zaczęło uciekać. Bomba trafiła w róg domu, pod którym odpoczywałem. Tylko pył mnie pokrył i drzazgi. Uciekliśmy z kolegą na cmentarz. Pomyślałem wtedy, że jak zabiją to od razu tu będziemy leżeć. Jednak nie, po chwili wszystko się uspokoiło. Znalazłem konia, nie trudno było wtedy o niego, bo to ktoś zginął, inny zdezerterował. Wskoczyłem na siodło i dalej do swojego szwadronu. Nie ujechałem na nim daleko, bo po drodze spotkałem uciekającego plutonowego czy sierżanta, ten odebrał mi konia mówiąc, że to jego. Oddałem. Wsiadłem na wóz taborowy. Dojechałem tak do jakiejś wsi i tu znów znalazłem sobie konia. Osiodłałem i wieczorem byłem już w Hodyszewie. Mieliśmy kwatery w Jóźkach, ale wieś zajęli Niemcy. Wziąłem kawę i znów na koń, i jazda. Przyjechaliśmy do Pietkowa. I dalej, po drodze spotkałem znajomego z 2 Pułku Ułanów z Suwałk. Niemcy rozbili drugi szwadron w nocy z 13 na 14 września pod Olszewem.

Maszeruje wiara, pot się krwawy leje…

– Szliśmy dalej, teraz już lasami – opowiada Wincenty Łupiński. – Tam już też nie było bezpiecznie. Strzelali do nas nie tylko Niemcy, także Białorusini. Rotmistrz poprowadził nas aż do Królowego Mostu i stamtąd w kierunku Bielska Podlaskiego przez wieś Augustowo. W tej wsi ktoś po cywilnemu namawiał nas do opuszczenia wojska i odejścia do domu. Po rozmowach z kolegami, ja trzymałem się razem z Ossowskim też z Łupianki, to powiedzieliśmy, że my nie tacy co to będą dezerterować i zostaliśmy w szwadronie. Dojechaliśmy do Bugu. Przeprawiliśmy się przez Bug, ale co to była za rzeka w porównaniu z Niemnem, konie wody nawet do piersi nie miały i dojechaliśmy aż do Włodawy. Tu Żyd stoi na warcie, z sowieckim karabinem i bagnetem i mówi, że tu już rządzą ruscy. Zawróciliśmy w lubelskie.

Żołnierze strzelają, żołnierze strzelają, Pan Bóg kule nosi…

Wola Gułowska to miejsce bitwy z Niemcami stoczonej przez SGO generała Franciszka Kleeberga tzw. Bitwa pod Kockiem. Szczególnie krwawe zmagania miały miejsce obok świątyni i na cmentarzu, gdzie po bitwie pogrzebano około 200 żołnierzy polskich. Gdy 5 października Hitler przyjmuje w Warszawie wielką defiladę zwycięstwa w Alejach Ujazdowskich, zwycięski Kleeberg rozrzuca na polach Adamowa, Krzywdy i Woli Gułowskiej dwie niemieckie dywizje.

– Choć pobiliśmy Niemców, nie było już jak i czym walczyć – opowiada Wincenty Łupiński. – Najpierw Niemcy zrzucili ulotki, aby się poddać, ale te ulotki to były na nic. Generał Kleeberg wiedział, że to już koniec. Tu Niemcy, tu Ruscy i musieliśmy zdać się do niewoli. Generał zebrał nas na polanie i ogłosił rozkaz kapitulacji. Jeszcze mogliśmy wziąć pieniądze z taborów i papierosy. I poszliśmy razem z końmi do niewoli. Kiedy tak jechaliśmy spotkałem swojego porucznika. On zaskoczony pyta: Łupiński to ty? Toż ty już nie żyjesz. Był czytany rozkaz, żeś zabity przez czołg niemiecki 7 września”. Ja mówię: „To pan porucznik widzi, że mam się dobrze”. Ale rozkaz pozostał i na święcie pułkowym w Białymstoku odczytują mnie jako poległego w walce ułana. Kiedy brali nas do niewoli podjeżdżaliśmy na koniach, potem zsiadaliśmy i konie szły w prawo, my w lewo. Wyciągnąłem koc spod siodła i poszedłem. Rano wydali rozkaż, by siodłać konie i jechać do Dęblina. Przejechaliśmy do Dęblina. Potem nas załadowali do samochodów i powieźli.

A za nim pozostał, a za nim pozostał cichy płacz dziewczyny…

Żołnierze generała Kleeberga trafili za druty. Wincenty Łupiński trzymał się wtedy w grupie siedmiu kolegów z Łupianki i okolic. Jeńców przywieziono do Częstochowy. Kto był w cywilnym ubrani mógł się ukryć wśród ludzi, ale wojskowych pilnowali.

 – Tak minęło chyba dwa tygodnie – opowiada Wincenty Łupiński.- Niemcy dali jeńcom dobry obiad – grochówkę, kiełbasę i załadowali w wagony, i powieźli nas do Niemiec. Trafiłem do stalagu Lukenwalde, stalag III A. Trzymaliśmy się razem, chłopaki ze swoich stron. Jesienią wzięli nas na roboty do Brandenburga na kolej. Niemcy pilnujący nas byli w porządku. Powiedzieli, że jesteśmy wariatami, bo pracujemy za szybko. Powinniśmy wagony rozładowywać wolniej, bo nie wolno siedzieć bez pracy. A nam się wydawało, że jak zrobimy swoje to mamy czas wolny. „Polscy durnie” – mówili – „ wolniej pracujcie!”. Nauczyliśmy się. Pracowaliśmy wolniej. Byliśmy jednak w niewoli i zachciało nam się ucieczki. Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy.

Kocha dziś ułana już każda niewiasta …

Niemcy złapali Wincentego Łupińskiego,. trafił do karnej kompani. Minęło wiele dni, tygodni, miesięcy zanim ułan Łupiński znów był w domu, w Łupiance. Perypetie w niewoli to już jednak inna historia. Wincenty Łupiński powrócił z niewoli niemieckiej w 1942 roku. I w tym samym roku wziął ślub z Anną Perkowską z Perków. Ukochana czekała. Żyją razem do dziś, doczekali dzieci, wnuków i prawnuków. Żyją spokojnie w Łupiance. Dziś Wincenty Łupiński wspomina dawne czasy, a pamięć mu dopisuje. Spotyka się też z kolegami z 10 Pułku Ułanów Litewskich i wspomina, wspomina …

z Wincentym Łupińskim rozmawiała Marta Jaworska

Zgodnie z ostatnią wolą kawalerzysty, Jego ostatniej drodze towarzyszył koń i sztandar pod którym walczył z Niemcami. Spoczął na cmentarzu w Płonce Kościelnej.

{gallery}galeria/pogrzeb{/gallery}