Masz cieni

Zobowiązanie

5 marca 1940 roku Biuro Polityczne KC Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii Bolszewików na tajnym posiedzeniu podjęło decyzję o zamordowaniu 25 tysięcy polskich jeńców wojennych. Rozkaz dokonania zbrodni podpisał sam Józef Stalin. Za rozstrzelaniem Polaków wnioskował Ludowy Komisarz Spraw Wewnętrznych ZSRR Ławrientij Beria, pod dokumentem podpisali się również (prócz Stalina): Woroszyłow, Mołotow i Mikojan. Pierwsze strzały, oddane w tył głowy, padły w kwietniu 1940 roku. Egzekucji dokonywano w odludnych miejscach – w Katyniu pod Smoleńskiem, Miednoje koło Tweru i Piatichatkach na przedmieściu Charkowa. Mimo upływu lat tragedia ta jest wciąż żywa. Nakłada na nas moralne zobowiązanie do odkrywania całej możliwej do odtworzenia prawdy o zbrodniach sowieckich, szczególnie zaś o Zbrodni Katyńskiej. Przede wszystkim też nakłada na nas zobowiązanie do pamięci o ofiarach zbrodni.

15 kwietnia 2018 r., o godz. 12.00 uczestniczyliśmy w obchodach upamiętniających tamte wydarzenia. w IV Podlaski Marszu Cieni przeszliśmy ulicami: Rynek Kościuszki, Lipowa, Krakowska, Kalinowskiego, Skłodowskiej-Curie do placu Katyńskiego, gdzie pod Pomnikiem Katyńskim złożono wieńce i zapalono znicze.

Wspomnienia tamtych czasów są wciąż żywe nie tylko wśród ludzi niejako zobowiązanych do pamięci, nie tylko wśród rodzin pomordowanych, ale także, a może przede wszystkim wśród ludzi, którzy trafili w 1939 roku do sowieckiej niewoli i „otarli się o śmierć”. Na naszej stronie publikujemy wspomnienia mieszkańców Łap (to nasza bliska okolica) opublikowane przez Gazetę Łapską w roku 2006.

– Gdy rozpoczęła się wojna, byłem w Wilnie – rozpoczyna swoją opowieść jeden z nielicznych, Józef Perkowski. – Jestem sanitariuszem z zawodu, sanitariuszem, kapralem. W Wilnie byłem miesiąc czasu, w szpitalu. Tam przywozili rannych, i tam się tym rannym pomagało. W mieście było bardzo dużo wojska, byli mundurowi i rezerwiści, trafili tu uciekając przed Niemcami. Kiedy jednak do Wilna wkroczyli sowieci, razem z kolegą postanowiliśmy uciekać w kierunku Polski. Doszliśmy do Wołkowyska, tu wkoło dworca i na dworcu zgromadziło się mnóstwo ludzi. Wtenczas sowieci otoczyli i wegnali nas na stację, zrobili rewizję. Wszystkich na pociąg i do Stołpcz, na granicę rosyjsko – polską. Stamtąd zawieźli nas do Kozielska.

W Kozielsku zgromadzono też polskich oficerów. W obozie przebywało ponad cztery i pół tysiąca jeńców, właśnie ci z Kozielska trafili w marcu do Katania, to od nich rozpoczął się sowiecki mord, do nich oddano pierwsze strzały.

– W obozie raz na dzień przywozili kaszę, taki pęczak, nieugotowany – wspomina Józef Perkowski.- Nic więcej, tylko to przywozili raz na dzień i dawali. Wieczorem z narów (prycze) ściągali, bo ja mieszkałem w takiej cerkwi, co były nary od dołu do samej góry, z tych narów ściągali i do kina wieczorem zabierali. W kinie pokazywali, że musieli Polskę wyswobodzić, bo głodem Polacy przymierali. Każdy się wtedy denerwował, raz że głodny i zmęczony, drugi, bo te kłamstwa. Bo jak było to było, ale nikt przed wojną z głodu nie umierał. Ten nasz obóz przed wojną był chyba jakimś więzieniem czy zakonem, na środku stała cerkiew, a w około kilkanaście hektarów i taki duży mur. W środku muru – baraki, w których wszyscy ci, co byli w obozach się gnieździli. Ja na początku też byłem w baraku, a później w cerkwi. Za tym murem to jeszcze rzeczka była wykopana, jakby ktoś przeszedł przez mur to w rzece by się utopił. Co jakiś czas też z transportu wywozili w niewiadomym kierunku. Pewnego dnia i ja trafiłem do pociągu. Wieźli nas i wyładowali na stacji, na sale. Ale to było w nocy i na peronie światło się świeciło, a za wagonami już było ciemno. Pomyślałem o ucieczce. Takich jak ja było jeszcze trzech, wskoczyliśmy pod wagon, na drugą stronę, ale każdy skakał pojedynczo, nie od razu wszyscy, boby nas zauważyli. Chyłkiem, chyłkiem i uciekliśmy. Jeden z Białegostoku, jeden z Gdańska, jeden jeszcze z innej strony, dziś już nie pamiętam skąd. I tak każdy z innego regionu uciekaliśmy razem. Wydostaliśmy się ze stacji i biegliśmy coraz dalej od pociągu, a bliżej do Polski. Szliśmy tak kilka dni. A później baliśmy się granicy, baliśmy się, że na granicy nas złapią. Ale granicy w starym miejscu już nie było, przesunięto ją na Małkinię. Tak czy inaczej byliśmy wśród Polaków, na dawnej polskiej stronie. Trafiliśmy do jakiegoś domu i prosiliśmy żeby dali nam jeść, ale już ludzie sami nie mieli dużo. To tak na polu trochę marchwi się wyrwało, trochę tego, trochę siego. I tak się żywiliśmy. Później przejechaliśmy znowu pociągiem, który zawiózł nas do Baranowicz. To duże miasto, tam nam dawali trochę chleba. I dalej i do domu. Kiedy tak szliśmy byliśmy coraz bardziej wycieńczeni fizycznie, musieliśmy przejść w granicach 40 -50 kilometrów. Szliśmy grupą i pomagaliśmy sobie kijami, po prostu się podpychaliśmy, jak na nartach. Szukaliśmy jedzenia, szliśmy nocami, przez lasy omijając wioski, bo w tych wioskach mieszkali różni ludzie, różne narodowości. Ukraińcy, Białorusini, Żydzi i Polacy, wiadomo na kresach to była mieszanina. Bardzo baliśmy się iść w dzień, szliśmy wieczorami, i też dużo ryzykowaliśmy, bo jeżeli trafilibyśmy na rodzinę polską to by pomogła, a jeżeli trafilibyśmy na rodzinę ukraińską to z pewnością by nas wydali. I jakoś się udało, wróciłem. Ten jeden kolega, o którym mówiłem z Białegostoku, to jeszcze u niego dwa dni byłem. Przyszedłem do Uhowa. W Uhowie mostu nie było, to ludzie mnie przewieźli łódką. Ocalałem i żyję.

Ocalałem i żyję – takie same słowa często powtarzał też inny mieszkaniec Łap, któremu dane było trafić do Kozielska. Stanisław Porowski, bo o nim mowa, podobnie jak Józef Perkowski uciekł z obozu jenieckiego we wspomnianym Kozielsku. Stanisław Porowski zmarł w .., ale o swoich przeżyciach z tamtych dni opowiadał często synowi. Dziś wciąż żyje w pamięci rodziny, jako ten któremu udało się uniknąć losu tysięcy rozstrzelanych.

– 1 września 1939 roku ojciec w ramach mobilizacji otrzymał przydział do jednostki wojskowej w Lidzie i kiedy przyjechał do miasta stwierdził, że znajduje się tu cała masa uchodźców, ale też i dużo wojska – opowiada syn Stanisława Porowskiego, Witold. – Po kilku dniach w mieście pojawili się żołnierze radzieccy, zatrzymywali oficerów i żołnierzy polskich. Ojciec wykorzystał fakt, że na stację wjechał pociąg relacji Łapy – Białystok – Wilno, razem z innymi żołnierzami wsiadł do niego, nie ujechał jednak daleko, pociąg zatrzymali Rosjanie. Ojciec znów im się wymknął, razem z kilkoma kolegami zbiegli z pociągu i szli pieszo w kierunku Wilna. Po kilkunastu kilometrach zostali jednak zatrzymani. Rosjanie załadowali ich do samochodu i powieźli w kierunku Grodna. Kiedy samochód ugrzązł w błotnistej drodze polscy żołnierze wykorzystali ten fakt, rozbroili kierowcę i sami dotarli do Grodna. Tu się rozstali, znajomi z Grodna pomogli ojcu przekroczyć Niemen. Szedł dalej samotnie i dotarł do Wołkowyska. Tu spotkał kolegów: Stanisława Jankowskiego, Józefa Maciejczuka i Kazimierza Płońskiego. Teraz trzymali się razem, w Wołkowysku ojciec znów trafił w ręce żołnierzy radzieckich. Zatrzymanych zgromadzono w pomieszczeniach stacji, oddzielano oficerów od szeregowych, potem wszystkich załadowano do wagonów i skład w asyście uzbrojonych żołnierzy ruszył w nieznane. Był 20 września 1939 roku.

Wołkowysk – miasteczko znane w grodzieńszczyźnie, które jakże źle wplotło się w losy naszych współmieszkańców. Józef Perkowski, Stanisław Porowski i jego trzech wspomnianych kolegów właśnie tu zostali zatrzymani przez sowietów i stąd trafili do Kozielska. W obozie natknęli się na kolejnych łapian. Wszyscy też zapamiętali cerkiew w środku kozielskiej osady i straszne warunki obozu.

– Ojciec wspominał, że pewien Białorusin powiedział im, że tu w Kozielsku, za cara był klasztor – opowiada Witold Porowski – W obozie nie było żywności, ludzie umierali. Wkrótce sporządzono listy jeńców według miast, województw. Robiono zbiórki, wyczytywano kolejne nazwiska i wywożono w nieznanym kierunku. Pod koniec października ojciec i 47 ludzi zostali załadowani na samochód i wywiezieni do jakiegoś miejsca w lesie, wtedy też ojciec kolejny raz postanowił uciec z rąk sowieckich. Razem z Antonim Jabłońskim wykorzystali nieuwagę pilnujących ich żołnierzy i skoczyli w krzaki. Szli cały dzień, w lesie natknęli się na grupę robotników. Wśród nich był pewien Polak, który w swoim namiocie przechował ich przez tydzień i dzielił się jedzeniem. Potem pojawił się samochód, którym dostarczano żywność, kierowca zgodził się przewieźć uciekinierów do stacji PKP. Maszynista, dobry człowiek, schował ich w pomieszczeniu na węgiel i dowiózł do Grodna. Tam znowu pomogli dobrzy ludzie, w końcu szczęśliwie dotarli do Łap.

Opowieści o niewoli i ucieczkach z niej dziś brzmią jak scenariusz filmu. Wtedy jednak, dla tych młodych ludzi to była walka o przetrwanie. Oni mieli okazję i z niej potrafili skorzystać. Wrócili do domu. Jednak większość z Kozielska takiej okazji nie miała, ich przeznaczeniem stał się katyński las.

Dziś kolejny raz wracać należy pamięcią do tamtych wydarzeń i ludzi. Różna jest intensywność, różne wyrazy i poziomy tej pamięci. Pamięć ma charakter rodzinny, środowiskowy, religijny, historyczny, państwowy. Moralne zobowiązanie do pamięci o ofiarach wyraża się także w upowszechnianiu w społeczeństwie, szczególnie wśród kolejnych pokoleń, prawdy o losie tych, których ziemskie szczątki pozostały na zawsze z dala od Ojczyzny. Dlatego idziemy w Marszu Cieni.

Zdjęcia >>